Jesteśmy małżeństwem już parę lat. Nie mamy dzieci tu na ziemi, ale mamy dwie córeczki u Pana Boga: Marysię i Madzię. Pierwszą ciążę poroniłam w styczniu 2009 r. (7. tydzień), a drugą w październiku 2009 r. (11. tydzień). Były to dla nas ciężkie chwile. Gdzieś w oddali majaczyło pytanie „dlaczego?”, które jednak szybko ustępowało modlitwie: „Jezu, ufam Tobie…”. Ale po kolei…
Gdyby nie obserwacja moich cykli miesięcznych, to nie wiedziałabym, że byłam w pierwszej ciąży, bo dwa testy ciążowe wypadły negatywnie. Ale dzięki mierzeniu temperatury wiedziałam, że się poczęło. A poczęło się Ono w trakcie odmawiania nowenny przed świętem Niepokalanego Poczęcia Maryi. A o tym, że się poczęło, dowiedzieliśmy się z Mężem w czasie nowenny do Dzieciątka Jezus – czyż można tu mówić o jakimkolwiek zbiegu okoliczności? Dodam tylko, że staraliśmy się o poczęcie od 9 miesięcy, nawet zaczynałam się już trochę martwić, że nie ma poczęcia, a tu proszę: Maryja zrobiła nam taką wspaniałą niespodziankę.
Niestety, nie cieszyliśmy się długo: w 7. tygodniu dziecko zostało poronione… Kiedy Mąż wiózł mnie do szpitala, odmawialiśmy w drodze różaniec. Wchodziłam do budynku szpitala spokojna, choć nie wiedziałam, co mnie tu czeka (to był mój pierwszy pobyt w szpitalu od urodzenia). Pierwsze moje zaskoczenie: poczułam się tu jak w domu, otoczona dobrą opieką, nie bałam się, byłam spokojna. Ponieważ była to bardzo wczesna ciąża, nie był konieczny zabieg łyżeczkowania; następnego dnia wyszłam do domu. Kilka dni po poronieniu wypadła niedziela Chrztu Pańskiego. Wybraliśmy się z Mężem na Mszę św. do pobliskiej katedry. Podczas homilii kapłan odniósł się do słów, jakie wypowiedział Bóg Ojciec do Jezusa podczas chrztu nad Jordanem: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” (Mk 1,11). Nawiązując do tych słów, ów kapłan przekonywał zgromadzonych na Eucharystii, że Bóg przemawia tu do każdej i każdego, mówiąc: „… (tu duchowny wymienił kilka imion kobiecych, w tym moje jako pierwsze!), ty jesteś moim dzieckiem ukochanym, ciebie wybrałem”. Te słowa tak bardzo mnie poruszyły; czułam się tak, jakby były wypowiadane właśnie do mnie – jedynie do mnie! To doświadczenie utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że Bóg w sobie wiadomy sposób wybrał nas do przeżywania cierpienia związanego z utratą nienarodzonego dziecka. Wybrał nas – to znaczy zaufał nam: że się nie załamiemy, że nie będziemy bluźnić przeciwko Niemu, że nie będziemy pytać „dlaczego?”, tylko schylimy głowę przed Jego wszechmocą. Jakaż to była wielka lekcja pokory dla nas!
Ponieważ jedno poronienie nie świadczy o tym, że będą problemy w przyszłości, ze spokojem zaczęliśmy z Mężem starania o drugie Dzieciątko. W 3. rocznicę ślubu nasz Ojciec Duchowy odprawił Mszę św. w intencji poczęcia za wstawiennictwem świętego Jana Pawła II. Ja odmawiałam nowennę przed świętem Wniebowzięcia Maryi oraz różaniec w Jej intencjach. Powiedziałam Matce Bożej na modlitwie: „Ja modlę się w Twoich intencjach, a Ty, proszę, módl się i wstawiaj w naszych sprawach, szczególnie w intencji poczęcia”. W piątki pościłam (i nadal staram się pościć) o chlebie i wodzie również w intencjach Maryi. I udało się – poczęło się Drugie Dziecię. Kiedy lekarz potwierdził, że w moim łonie rozwija się maleńki Człowiek – zaczęłam pisać pamiętnik dla Dzieciątka. Czułam, że to dziewczynka, czułam, że Ona jest we mnie. Na każde moje dotknięcie ciągle jeszcze płaskiego brzucha odpowiadała mi przypływem miłości; myślę, że zrozumie mnie każda mama, która nosiła w swoim łonie dziecko. Czułam taką radość, taką wdzięczność Bogu, że dał nam łaskę nowego życia.
Pewnego dnia przestałam czuć obecność Dziecka. Pomyślałam sobie: „Może sobie tylko wymyśliłaś, że odczuwasz Jego obecność”. Kolejna wizyta u lekarza i informacja, że Maleństwo za wolno się rozwija; że być może jest już martwe. Moje odczucia wyprzedziły diagnozę lekarza; razem stwierdziliśmy, że potrzeba tu Bożej „interwencji”, więc ja szybko powysyłałam SMS-y do znajomych z prośbą o modlitwę w intencji naszego Dziecka. Podjęliśmy z Mężem nowennę do św. Rity, bo na kolejną – decydującą – wizytę do lekarza miałam się zgłosić za… 9 dni. Odebraliśmy to jako zaproszenie przez samego Boga do modlitwy błagalnej w intencji życia naszego Maleństwa. We mnie była ogromna ufność w Bożą Opatrzność; modliłam się słowami: „Panie, Ty wszystko możesz; wskrzesiłeś Łazarza, córkę Jaira, więc możesz i wskrzesić nasze Maleństwo, ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie”.
Na decydującej wizycie u lekarza dowiedziałam się, że jednak Dzieciątko obumarło; dostałam skierowanie do szpitala na zabieg łyżeczkowania macicy. Kiedy wyszłam z przychodni, nogi bezwiednie skierowały mnie do pobliskiego kościółka, w którym w głównym ołtarzu znajduje się obraz Jezusa Miłosiernego. Uklęknęłam i zaczęłam przez łzy powtarzać: „Jezu, ufam Tobie; choć nie rozumiem tego, co się stało i dlaczego, ufam Tobie, bo Ty wiesz, co jest dla nas najlepsze”. To był moment szczególny dla mnie; ważny moment, który sprawił, że nie zatraciłam się w rozpaczy, tylko pokornie poddałam się woli Boga, który jest wszechpotężny i może czynić wszystko. W tamtej chwili dobrowolnie oddałam Jezusowi nasze Maleństwo za jakiekolwiek dziecię, któremu groziła aborcja.
Podczas mojego drugiego pobytu w szpitalu miejscem, w którym najczęściej przebywałam poza własną salą, była kaplica. Udział we Mszy św. z innymi chorymi i moja myśl: „Panie, łączę się z Tobą w cierpieniu ze świadomością, że są kobiety, które cierpią jeszcze bardziej niż ja”. A myślałam wtedy o kobietach, które czują ruchy swoich dzieci i ronią je; o kobietach, które zmuszone są rodzić martwe dzieci. Pomyślałam wtedy: „Boże, dziękuję Ci za to, że choć przez kilka tygodni mogłam nosić w swoim łonie to Dziecię”.
Wielkim wsparciem w tym czasie był dla mnie Mąż. Jego męskie – zdroworozsądkowe – podejście do życia pomogło mi przetrwać trudne chwile, pomogło nie poddać się rozpaczy. Pozwalał mi się wypłakać, kiedy było mi źle, ale też nie pozwalał rozczulać się nad sobą. I to mi bardzo pomogło. Sprawdziło się w tym wypadku powiedzenie „dzielić z kimś smutek to połowa smutku”. Z perspektywy czasu widzimy, że te trudne doświadczenia jeszcze bardziej zbliżyły nas do siebie; staliśmy się dla siebie milsi, bardziej wyrozumiali. Być może dlatego, że dzięki tym trudnym chwilom wiemy, co tak naprawdę jest ważne w życiu, a czemu nie warto poświęcać większej uwagi (np. czasami bezsensowne kłótnie z błahego powodu urastały do rangi wielkiego problemu).
Teraz jesteśmy na etapie niezbędnych badań. Od samego początku zabiegamy o to, aby badania nie sprzeciwiały się nauce Kościoła. Chodzi głównie o badanie nasienia, któremu miał poddać się Mąż. Stanowczo odmówiliśmy. Zamiast tego zrobiliśmy test postkoitalny, mimo że wymagało to wyjazdu do innego miasta, oddalonego o 80 km od naszego miejsca zamieszkania. Wielką pomoc okazał nam Ojciec Duchowy, który znalazł dla nas nocleg u wspaniałych, dobrych ludzi. Również za jego radą podjęliśmy 9-miesięczną nowennę w intencji poczęcia kolejnego Dzieciątka. To właśnie ten Kapłan uzmysłowił nam, że lekarze mogą jedynie usunąć przeszkody organiczne, jeśli chodzi o poczęcie i prawidłowy rozwój dziecka, a dawcą życia jest wyłącznie Bóg i to od Niego zależy, czy udzieli nam łaski własnego potomstwa.
Ten czas przygotowań do kolejnego poczęcia jest dla nas bardzo bogatym doświadczeniem. Poznaliśmy wspaniałą osobę – instruktor NPR – od której dowiedzieliśmy się więcej o naprotechnologii, z której być może skorzystamy. Trwamy na modlitwie i zawierzamy się Jezusowi i Maryi. Chciałabym tu dodać, że Pan „nie rozpieszcza” nas doświadczeniem swojej obecności. Jest tak zwyczajnie, bez wzniosłych uczuć; troski każdego dnia i zmaganie się z nimi. Ale czy Jan Paweł II nie mówił, że codziennym zmaganiem się z życiem „wydeptujemy” sobie drogę do świętości?
Czasami ktoś o nas powie: „Ależ wam musi być ciężko, tyle przeszliście, dźwigacie wielki krzyż”. Ja mam ochotę odpowiedzieć, że nie – nie jest nam ciężko. Kiedy złączy się cierpienia z Jezusem, kiedy odda Mu się własny krzyż, to On sam go dźwiga i nie czuje się wtedy jego ciężaru. Poza tym Pan daje łaskę mężnego zwyciężania trudności, jeśli tylko powierzy Mu się wszystkie swoje troski. W tym ostatnim czasie zrozumieliśmy z Mężem słowa Pana Jezusa: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,28-30).
Może to niektórych zdziwić, ale dopiero poronienia sprawiły, że otworzyłam się całkowicie na dar potomstwa. Wcześniej były we mnie opory natury duchowej, nie czułam się psychicznie gotowa do bycia matką. Dopiero doświadczenie cierpienia związanego z utratą naszych dzieci sprawiło, że pękła we mnie jakaś niewidzialna ściana, która nie pozwalała mi tak bardzo jak teraz zapragnąć potomstwa.
Drodzy Rodzice, którzy straciliście Wasze Dzieci! Łączymy się z Wami w cierpieniu. Pamiętajmy jednak, aby to cierpienie łączyć z cierpieniem Jezusa – wtedy nie będzie ono nadaremne.
Z modlitwą – małżonkowie
[Za: Trwajcie w miłości - 28.08.2023, zdj. Unsplash/TGFG]