Natalia i Tomasz Wiśniewscy. Odkryliśmy, że zamiast skracać ten czas, możemy go dobrze wykorzystać. Wcześniej planowaliśmy, że z naszym dzieckiem będziemy chodzić karmić kaczki na łąki niedaleko naszego domu. No więc poszliśmy tam karmić te kaczki, pamiętając, że on teraz jest z nami, choć taki maleńki, w moim brzuchu… arch. prywatne
Wiadomość, że ich nienarodzone dziecko ma wadę letalną, uderzyła w nich jak grom z jasnego nieba. Postanowili, że jak najlepiej wykorzystają ciążę – czas, kiedy syn był razem z nimi. O ciąży, miłości i stracie opowiada Natalia Wiśniewska, żona i mama czwórki dzieci, z których najstarsze zmarło w czasie porodu.
Agnieszka Huf: Zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Był chłopak znany od pierwszej klasy liceum, wielka miłość, ślub i oczekiwanie na pierwsze dziecko… Rodzina idealna?
Natalia Wiśniewska: Tak, choć minęło kilka lat od ślubu, nim poczęło się dziecko. W tym czasie przeżyliśmy realne nawrócenie – wcześniej niby chodziliśmy do kościoła, ale nie byliśmy zbyt wierzący. Na kolędę przyszedł do nas młody, pełen zapału ksiądz i przyciągnął nas do Pana Boga. Wcześniej nie myśleliśmy, że jesteśmy nieszczęśliwi, ale jak już się do Niego zbliżyliśmy to okazało się, że różnica jest zdecydowana.
I wtedy potem pojawił się Jaś…
Na początku 2015 roku dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli pierwsze dziecko. Była wielka radość, szczęście, choć oczywiście także i strach. Zaczęło się planowanie, pierwsze przygotowania… Byliśmy młodzi, zdrowi, niczego nam nie brakowało, więc byłam pewna, że moje lęki są tak naprawdę bezpodstawne, że na pewno wszystko będzie dobrze.
Kiedy okazało się, że jednak nie będzie?
W 13. tygodniu na USG po pierwszym trymestrze. Lekarz, robiąc badanie, pokazywał nam dziecko, mówiąc: „To jest państwa dzidziuś”. Potem nagle powiedział, że musi coś sprawdzić. Po dłuższej chwili padło: „Bardzo mi przykro, ale płód jest uszkodzony”. Już nie „dzidziuś”, ale „płód”… Zaraz potem wyjaśnił, że płód ma bezczaszkowie, że ubytek czaszki jest bardzo duży, mózg nie jest osłonięty, więc dziecko nie przeżyje ciąży, umrze w czasie porodu albo zaraz po nim. Od razu dodał, że ta ciąża kwalifikuje się do usunięcia. Odpowiedziałam, że tego nie zrobię, na co zaczął wzdychać, zniesmaczony, że musi mi coś tłumaczyć jakbym była głupia. Wyjaśnił, że dziecko nie wyzdrowieje, że ciąża nie skończy się pozytywnie, że jak usunę to za 3 miesiące mogę znów być w ciąży, że on mi życzy, żebym przychodziła do niego ze zdrowymi dziećmi… Mój mąż był załamany, ja na zimno zadawałam różne pytania.
Od razu byłaś pewna, że nie zdecydujesz się na aborcję?
Tak. Chociaż kiedy zadeklarowałam, że nie chcę usuwać ciąży, to lekarz zaczął mówić trochę na około, że jest możliwość, żeby wywołać wcześniej poród… W pierwszej chwili nie skojarzyłam, że to jest aborcja nazwana innymi słowami i uznałam, że to może dobry pomysł. Ale kiedy poszukałam w sieci informacji, odkryłam, że on drugi raz proponował mi aborcję. Na to nie było naszej zgody.
Wróciliście do domu i… nawet nie wiem, jak zapytać, co się wtedy czuje…
Byliśmy załamali, ten dzień był straszny – apatia, niemoc. Szukaliśmy w internecie jakichś informacji o tej wadzie. Nie dlatego, że mieliśmy nadzieję, że da się ją jakoś wyleczyć – wiedzieliśmy, że nie ma na to szans. Ale Tomek, mój mąż, chciał wiedzieć, co sprawiło, że nasze dziecko ma taką wadę, a ja szukałam historii innych kobiet, żeby zobaczyć, że można przez to przejść, że świat się nie kończy. W tamtym czasie miałam przekonanie, że właśnie się kończy…
Czy w jakimkolwiek momencie pojawiła się w tobie myśl, że może lepiej to skrócić, przerwać ciążę?
Nie. Choć kiedy lekarz mówił, że dziecko może urodzić się wcześniej albo może nastąpić poronienie, to na samym początku pomyślałam, że może tak byłoby dla niego lepiej. Ale absolutnie nie zamierzałam podejmować żadnych kroków w tej kwestii. Byłam w 13. tygodniu, miałam jeszcze tyle miesięcy przed sobą, nie mogłam sobie wyobrazić jak to będzie, kiedy będę czuła, że moje dziecko rośnie, rusza się, a jednocześnie będę wiedziała, że poród będzie końcem jego życia. Ale potem razem z mężem odkryliśmy, że zamiast skracać ten czas, możemy go dobrze wykorzystać. Wcześniej planowaliśmy, że z naszym dzieckiem będziemy chodzić karmić kaczki na łąki niedaleko naszego domu. No więc poszliśmy tam karmić te kaczki, pamiętając, że on teraz jest z nami, choć taki maleńki, w moim brzuchu…
Mąż od początku Cię wspierał?
Tak! W pierwszej chwili też nabrał się na sformułowanie o wcześniejszym wywołaniu porodu, ale kiedy się dowiedział, że to jest równoznaczne z aborcją, to już nie było o tym mowy.
A co z opieką medyczną? Po tej pierwszej rozmowie z lekarzem pewnie nie chciałaś już do niego wracać?
Nie, już do niego nie wróciłam. Ale na tym pamiętnym USG dał nam kontakt do swojej koleżanki z Instytutu Matki i Dziecka, która zajmuje się poważnymi wadami u nienarodzonych dzieci. Tam była zupełnie inna rozmowa, lekarką była ciepła, dobra kobieta. Oczywiście na początku specjaliści poinformowali mnie, że zgodnie z prawem mogę ciążę usunąć, ale kiedy odmówiłam, to zapewnili mnie, że w takim razie zrobią wszystko, żeby nas w tej ciąży wesprzeć.
Co działo się przez te kilka miesięcy w Twoich emocjach? Wiedziałaś przecież, ze każdy dzień zbliża cię do rozstania z twoim dzieckiem…
Na początku myślałam, że tego czasu jest przede mną jest bardzo dużo. Bałam się, że będę straszliwie cierpieć, a wcale tak nie było. Były momenty smutne, trudne, ale przez większość czasu naprawdę cieszyłam się tą ciążą! Z czasem zaczęłam czuć ruchy dziecka, potem dowiedziałam się, że to jest chłopiec. I chociaż miałam świadomość, że niedługo rozstanę się z moim synem, to powtarzałam sobie – no dobrze, ale on teraz tu jest, potem może go nie być, ale teraz jest! Bardzo bałam się, że urodzę przedwcześnie, że ten nasz wspólny czas szybciej się skończy. Ostatecznie Jaś urodził się sporo po terminie. Ta końcówka była ciężka, bo wiedziałam, że to już w końcu musi się stać… Na szczęście trafiliśmy pod opiekę hospicjum perinatalnego, które pomogło nam przygotować się do porodu.
Jak można przygotować się do narodzin dziecka, które będą jednocześnie pożegnaniem?
Ta ciąża zbliżyła nas jeszcze bardziej do Pana Boga, mieliśmy poczucie, że to dziecko jest Jego darem, mimo swojej choroby. To nam pomogło przez to wszystko przejść. A pani psycholog pomogła nam tak praktycznie – opowiedziała nam, jak to będzie wyglądać, co nas czeka.
W końcu przyszedł ten dzień…
Poszłam do szpitala, podłączono mi kroplówkę z oksytocyną i przez kilka godzin czekałam na rozpoczęcie porodu otoczona kobietami, spodziewającymi się zdrowych dzieci. Mąż początkowo mógł być ze mną, ale w nocy musiał opuścić szpital i czekał w zaparkowanym pod nim samochodzie, a ja zostałam sama. Nad ranem wreszcie pojawiły się skurcze, więc przenieśli mnie na salę porodową. Tam na szczęście byłam już z mężem, nie było innych pacjentek. Podano mi znieczulenie i zaczął się poród, który ciągnął się wiele godzin.
Czy była szansa, że Jaś urodzi się żywy?
Raczej nie, bo pierwszy poród zazwyczaj długo trwa. W tej wadzie wszystko zależy też od tego, jak wielki jest ubytek kości. Jaś nie miał czaszki powyżej oczodołów, więc nie miał szans przeżyć porodu. Zmarł w jego trakcie. Pamiętam moment, kiedy czułam ostatni raz jego ruchy… Nie wiem, kiedy dokładnie odszedł, bo lekarze w takiej sytuacji nie robią KTG, nie monitorują serca dziecka, żeby nie stresować rodzącej.
Czy po narodzinach mogliście go przytulić?
Szpital trochę na tym etapie zawiódł, bo położna przekonała nas, że to dla nas będzie zbyt wielka trauma. Ja byłam wykończona, głodna, zmęczona, nie miałam sił o to walczyć. Położna zawinęła go tak, że zobaczyliśmy tylko jego rączkę i stópkę. Potem zrobili nam odcisk tej stópki i teraz mamy go na honorowym miejscu w domu. Zdecydowaliśmy, że chcemy zobaczyć naszego syna i tydzień później, na dzień przed pogrzebem, widzieliśmy go w Zakładzie Patomorfologii. Już był w trumnie, ubrany. Bałam się tego momentu bo nie wiedziałam, jak zareaguję. A mimo, że Jaś nie żył, to nie chciałam okazać się złą matką, która źle spojrzała na swoje dziecko. Ale potem patrzyliśmy na niego i wiedzieliśmy, że to jest nasze kochane dziecko i nic tego nie zmieni. Nie rozumiem, dlaczego położna odradzała nam oglądanie go po urodzeniu. Wadę było widać nawet pomimo czapeczki, ale to nie był przerażający widok. Zresztą dowiedzieliśmy się potem, że dobrze zrobiliśmy – na grupie wsparcia poznaliśmy kobiety, które nie zobaczyły swojego dziecka i potem strasznie żałowały, wręcz chciały iść na cmentarz i to dziecko wykopać.
Wróciliście do domu po pogrzebie i…?
Sam pogrzeb był dla nas ważnym momentem. Czuliśmy spokój, mieliśmy pewność, że Pan Bóg z nami w tym wszystkim jest. Pogrzeb odprawiał nasz dobry znajomy, kapłan znający nas od lat, który mówił, że Jaś był tylko przez krótki czas na tym świecie, ale rodzice bardzo go kochali. Po tych słowach nabraliśmy pewności, że zrobiliśmy wszystko jak należy. Potem musieliśmy zająć się trochę sobą - pojechaliśmy na urlop, po powrocie dołączyliśmy do hospicyjnej grupy wsparcia dla rodziców po stracie, zaczęliśmy jeździć do dominikanów na Służew na msze za rodziców po stracie dziecka. A trzy miesiące po śmierci Jasia zaszłam w ciążę.
Jaka była ta druga ciąża?
Strach był ogromny. Oczekiwanie na Mateusza było pod pewnymi względami trudniejsze, bo miałam ciągłe poczucie zagrożenia, bałam się, że w każdej chwili coś się może stać. Mimo, że wiedziałam, że jest zdrowy, to każde USG było ogromnym stresem. Kolejne ciąże były o wiele spokojniejsze.
Co powiedziałabyś kobiecie, która dowiaduje się, że jej dziecko ma wadę letalną?
Mieliśmy już okazję towarzyszyć takiej rodzinie – hospicjum za naszą zgodą dało kontakt do nas rodzicom, spodziewającym się dziecka z bezczaszkowiem. Ta kobieta była w trudnej sytuacji, bo miała już dwójkę małych dzieci i co prawda tak jak ja nie chciała aborcji, ale lekarz ją nastraszył, że ta ciąża zagraża jej życiu. Potwornie się bała, nie wiedziała, co zrobić. Jej mąż był zasadniczy, powtarzał, że absolutnie nie może zabić tego dziecka. My też oczywiście byliśmy przeciwko aborcji, ale wiedzieliśmy, że matka nie może się czuć zaszczuta, zapędzona w kozi róg. Rozmawialiśmy z nią łagodnie, tłumaczyliśmy jej, że choć jest ciężko, choć są chwile zwątpienia, cierpienia, to da się przez to przejść. Powtarzaliśmy im, że teraz mają czas, który mogą spędzić ze swoim dzieckiem. Dziś dodałabym jeszcze, że aborcja nie sprawi, że kobieta przestanie być matką. Nie ma magicznej różdżki, która cofnie czas. Kiedy ktoś dokona aborcji, to dramat bycia rodzicem chorego dziecka nie zniknie, nie cofnie kobiety do życia sprzed diagnozy. A największa trauma jest właśnie w momencie diagnozy – wtedy, a nie w czasie porodu, jest największy ból i szok. I tego momentu nie da się cofnąć. Można zabić dziecko albo wykorzystać ten czas ciąży aby poczuć się rodzicem.
[Za: gpsc.pl]